Werbena
Klęski się zdarzają. Nikt ich nie uniknie. Dlatego czasem
lepiej przegrać bitwę o swoje marzenia, niż zostać pokonanym, nie wiedząc, po
co się walczyło.
Gdy w starej stodole pojawiły się pierwsze promienie poranka,
znaczące tańczące w powietrzu drobinki kurzu, otworzył drzwi. Wschodzące słońce
zmusiło go do zmrużenia oczu. Wciąż odczuwał oznaki zmęczenia i niewyspania.
Westchnął, wracając do środka.
Wystający zakrzywiony gwóźdź przez noc spełnił się w roli
wieszaka. Pozostawił na pasku niewielką, rdzawą kreskę. Kolejne wspomnienie
podróży. Minęło prawie pięć lat odkąd ostatni raz widział dom. Zapach jabłoni,
rosnącej tuż pod wschodnią ścianą przywoływał obrazy z dzieciństwa. Chwile
spędzone w sadzie przywoływały uśmiech i tęsknotę za tamtym czasem. O tej porze
roku okolica musiała wyglądać pięknie. Gęsto rosnące kasztanowce, wzdłuż drogi
do domu przynosiły ukojenie. Jesienią było tam jeszcze piękniej.
Westchnął znów, chowając resztki śniadania do torby.
Od prawie pięciu lat nie miał wieści o rodzinie. A
przynajmniej od tej, która mu jeszcze została. Nieustająca podróż, ciągła
zmiana miejsca pobytu, uniemożliwiała jakąkolwiek korespondencję. Radził sobie.
Na pewno jest z niego dumna. W każdym odwiedzonym mieście, w którym udawało mu
się znaleźć posłańca, wysyłał do niej list, w którym opisywał to, co wydarzyło
się od ostatniej wiadomości. Nie używał nazw. Opisywał wydarzenia i miejsca
tylko ze swojego punktu widzenia. Krajobrazy bez nazw, miejsca bez adresu. Tylko
to, co widziały jego oczy.
Westchnął, poprawiając pasek torby na ramieniu.
Zapach werbeny. Uwielbiał zapach roślin zielnych w pracowni
matki, a najbardziej właśnie tej. Gdy tylko miał okazję, zbierał ją, by
podarować mamie. Teraz mógł ją tylko sprzedawać, bądź robić z niej olejki
aromatyczne, za które dostawał nieco miedzi. Każde skupisko ludzi zatrzymywało
go na kilka dni. Zarobione pieniądze wydawał od razu na najpotrzebniejsze rzeczy
do dalszej drogi, by nie zawieść oczekiwań babki.
Augusta - prawdziwy anioł - potrafiła zainteresować go swymi
opowieściami, a w szczególności mówiąc o pasji, jaką było zielarstwo. To dzięki
niej wiedział jak dobrze połączyć rośliny w konkretnym celu, wiedział jednak,
że nigdy nie zdoła jej dorównać.
Przystanął pod stodołą, obserwując wznoszące się ponad
drzewa słońce.
Wraz z ojcem obserwował narodziny każdego dnia. Każdej pory
roku. Może za wyjątkiem zimy. Oczy Franka widziały więcej niż ludzi, których
spotkał. Każda chwila i każdy obraz niósł ze sobą coś pozytywnego w jego życiu.
Nawet mimo wielu przeciwności starał się dostrzec pozytywną stronę sytuacji, w
którą ciskał go los. Marzył o miejscu podobnym do tego, w którym się wychował i
o uczuciu, które nigdy nie wygaśnie. Ruszył w świat w poszukiwaniu szczęścia,
tak jak jego ojciec w jego wieku. Mężczyźni z rodziny Longbottom już tak mają.
Skoro ojciec zdołał sięgnąć marzeń, to i jemu musi się udać. Wciąż szukał.
Bezustannie od prawie pięciu lat.
Uniósł rękę, robiąc z niej daszek, rzucający cień na oczy.
Stodoła znajdowała się na niewielkiej polanie, otoczonej zewsząd brzozami,
olchami oraz jesionami. Budynek nie był w złym stanie. Czas naruszył
nieznacznie konstrukcję, a las powoli zagarniał odebrany mu niegdyś kawałek
ziemi. Wewnątrz budynku wciąż znajdowały się narzędzia oraz siano. Wyglądało na
to, że właściciele opuścili miejsce w pośpiechu. Jednak tylko on znał prawdę.
Spojrzał na trzymaną pod ręką torbę, z której wydobywało się
ciche mruczenie oraz zapach werbeny. Pierwsze co ujrzał, to wynurzająca się
spod pokrywy niewielka łapka, pokryta rdzawym futerkiem. Lekko przekrzywiona,
jak gdyby samym tym znakiem chciała utrwalić pamięć o swoim rodzicielu. Spomiędzy
rozłożonych opuszków, wysunęły się drobniutkie pazurki, które złapały krawędź
materiału. Następnym, co wynurzyło się w ślad za nią, była kosmata główka,
pokryta identycznym futerkiem. Kotek mający nie więcej, jak cztery miesiące,
ziewnął. Zaspanym wzrokiem spojrzał pytająco na Neville`a, który podrapał
futrzaka po główce. Mruczenie nasiliło się, a dowód niespełnionej i
nieodwzajemnionej miłości, z wystającą łapką i główką, ponownie wrócił do snu,
wciąż wydając rozczulające odgłosy zadowolenia.
Ostatni raz spojrzał na budynek, kładąc kwiat werbeny na
nagrobku, znajdującym się przed nim. Już czas, pora kontynuować podróż.
Uzdrowiciel spokojnym krokiem ruszył dalej, w poszukiwaniu marzeń.
Iść za marzeniem i znowu iść za marzeniem, i tak zawsze, aż
do końca.
fajne :) zaciekawiłaś mnie :) pozdrawiam i życzę weny :D
OdpowiedzUsuńslytherin-love-life.blog.pl
OdpowiedzUsuńnowa notka ;)